Aharon Carmi (Chmielnicki), który jest autorem tego reportażu urodził się w Opocznie w 1921 roku. Kiedy wyskakiwał z wagonu kolejowego, miał tylko jeden cel. Chciał dostać się do warszawskiego getta i przyłączyć się do Eliezera Gellera - Opocznianina, który był jednym z dowódców Organizacji Żydowskich Bojowników. Po drodze stawał wiele razy oko w oko ze śmiercią i miał wiele szczęścia, że uszedł z życiem z każdego niebezpieczeństwa. Udało mu się dostać do warszawskiego getta, przyłączył się do Organizacji, uczestniczył w powstaniu jako bojownik. 29 kwietnia Carmi z innymi powstańcami opuścił getto i ukrył się w lasach w Łomiankach. Potem w lasach Wyszkowa walczył jako partyzant aż do wyzwolenia. Po wojnie wyjechał z Polski i przybył do Eretz Izrael w październiku 1945 roku na "Transylwania". |
Pewnego dnia przy końcu grudnia 1942r. żandarmi przyszli do Judenrat Opoczno
bardzo weseli, i zawiadomili, że otrzymali rozkazy, żeby przygotowywać wykaz
Żydów, którzy mieli krewnych w Eretz Izraelu. Miało to na celu wymianę jeńców
wojennych. Za każdego wypuszczonego niemieckiego jeńca wojennego oni pozwoliliby
dziesięciu Żydom wyjechać do Eretz Izrael. Żydzi byliby zabrani pasażerskim
pociągiem do neutralnego kraju, gdzie zamiana miałaby miejsce.
Najpierw przyjęliśmy tę wieść z podejrzeniami, podejrzewając podstęp aby nas
oszukać. Ale sądząc po przygotowywaniach i wysiłkach które Niemcy wkładali w
tworzenie wykazów, zaczynaliśmy wierzyć, że w tym musi coś być. Zabrali się
do tych wykazów z charakterystyczną niemiecką gruntownością. W kwestionariuszach
my musieliśmy wypełniać rubryki o zajęciach naszych krewnych, kiedy oni wyjechali
do Eretz Izrael, miasto w którym oni mogliby żyć i dokładny stosunek pokrewieństwa.
Specjalni oficerowie kontrolowali każdy szczegół. I ta ich drobiazgowość była
tym, co wprowadziło nas w błąd.
Jeszcze raz światło nadziei zaczynało świecić w oczach ludzi. Każdy zaczynał
szukać listów i kopert, ażeby przypomnieć siebie zapomnianych adresów. Ludzie
którzy nie mieli żadnych prawdziwych krewnych "oszukiwało" Niemców.
Oni dawali adresy znajomych, dołączali siebie jako krewnych do tamtych którzy
rzeczywiście mieli krewnych, i wszystko to, ażeby być pośród tych szczęśliwych.
Perspektywa podróży utrzymywała nas w napięciu dzień i noc. Żydowski humor zaczynał
się migotać i błyszczeć w naszych podeptanych duszach. (...) Zaczynali traktować
nas lepiej. Żydzi ukrywający się we wsiach mogli wracać do Getta bezkarnie.
Niemiecka policja została niemal wycofana, i zadanie to było zostawione dla
Żydowskiej Policji. Wiara otaczała nas wszystkich - obłąkanie wiary. Każdy wykaz
krewnych był wręczany do Sekretarza Żandarmerii Baumgartena i żeby pokazać,
że sprawa była bardzo pilna, żeby pozwalać na jakiekolwiek opóźnienia, każdy
wykaz był przesyłany przez dalekopis do Gestapo w Tomaszowie.
Nawet Żydzi z fałszywymi polskimi papierami wracali do Getta i ujawniali się,
żeby być włączonym do wykazów tych, którzy mieli jechać do Eretz Izrael. Stosownie
do informacji jakie mieliśmy, zamiany miały mieć miejsce na niemiecko - szwajcarskiej
granicy. Stąd wynikało, że nasza podróż miała odbywać się na zachód do Niemiec,
i później do szwajcarskiej granicy. Nikt nawet nie wyobrażał sobie, żeby w celu
likwidacji kilkuset rodzin, Niemcy musiały używać takiej taktyki i oszustwa.
W końcu byliśmy całkowicie w ich rękach. Urzędowe rozkazy i różne zawiadomienia
co do podróży do Eretz Izrael były pisane cudownym stylem i czytelnicy prawie
"wypijali je spragnieni".
Polacy żartowali i mówili "Zawsze krzyczeliśmy - Żydzi, wracajcie do Palestyny!
I teraz to się spełnia!" 4 stycznia zostaliśmy zawiadomieni, że wyjeżdżamy
następnego dnia. Każdy przygotowywał torby i bagaż. Czuliśmy, że byliśmy szczęśliwi
i opłakiwaliśmy wszystkich tamtych którzy zginęli i nie było im dane widzieć
tego wielkiego dnia. Oficjalny rozkaz mówił, że każda osoba mogła zabrać ze
sobą zarówno pieniądze jak i inne rzeczy, nie przewyższające wagi 15 kilo.
Wcześnie rano 5 stycznia 1943 roku wszyscy byliśmy ubrani i gotowi z naszymi
tobołami na ulicy przy wejściach do domu, czekając na podróż. Żandarmi dostali
ostatnie prezenty. Wyjaśnili nam, że pojedziemy do stacji Ujazd, a stamtąd na
zachód.
"Wojna się dla Was skończyła. W Ujeździe wsiądziecie do specjalnych pociągów
i wyruszycie do Eretz Izrael."
Konie i wozy były ściągnięte z Opoczna i sąsiadujących wsi, żeby nas zabrać.
Wozy były uszeregowywane wzdłuż głównej drogi na Placu Kilińskiego. Żydzi szeregiem
zaczynali wymarsz z Getta. Kazano nam wejść się na wozy. Niepotrzebne toboły
były zabierane od ich właścicieli i kładziono ich na ziemi. Czuliśmy że coś
nie jest całkiem w porządku jeżeli oni traktowali nas w ten sposób, kiedy wyjeżdżaliśmy.
Ale pocieszaliśmy się myślą, że prawdziwą przyczyną była niewystarczająca ilość
miejsca w wozach. Wtedy nagle oni zaczęli zdzierać z kilku Żydów płaszcze. "Jedziecie
do gorącego kraju i nie będziecie potrzebować płaszczów."
Konwój był gotowy do drogi. Na przedzie jechał esesman ze wszystkimi dokumentami
i papierami. Na końcu szło kilku polskich policjantów, którzy byli mieszkańcami
Opoczna. Niewielu nas pilnowało i oficjalną przyczyną dla ich obecności była
obrona nas przed bandytami i rozbójnikami. Było nas wielu i moglibyśmy zlikwidować
ich z łatwością na drodze z daleka od Opoczna, ale nigdy nawet nie śniliśmy
o takiej rzeczy.
Miejscowi Polacy stali po obu stronach drogi i żegnali się okrzykami i spojrzeniami.
Czasami prosili, żeby im rzucić coś na pamiątkę i kilkoro z nas tak zrobiło.
Od czasu do czasu oglądaliśmy się na miasto, gdzie się urodziliśmy. Widzieliśmy
ulicę Bereka Josselewicza, nazwaną tak po żydowskim bojowniku za wolność Polski.
Była opustoszała, z otwartymi drzwiami i oknami. A teraz przechodziliśmy przez
targ koński, gdzie miało miejsce pierwsze wydalenie (expulsion). Przy końcu
placu stał krzyż z ukrzyżowanym Jezusem, przyglądającym się żałośnie konwojowi.
A tutaj szkoła Kazimierza Wielkiego. Dzieci powychodziły na ulicę, gapiły się
i wskazywały palcami. Polacy zatrzymywali się wzdłuż drogi. Przechodnie gapili
się na nas w zdziwieniu i pytali "Dokąd?"
Było ciężko odpowiadać, że szliśmy do Eretz Izrael. Czuliśmy, że było coś śmiesznego
w takiej odpowiedzi. Być może głęboko w środku wiedzieliśmy, że nie byliśmy
tam posyłani. A co z ucieczką? Ta myśl przychodziła do głowy niektórym, migotała
tam przez chwilę i szybko odchodziła. Stanęliśmy wobec zagadki, którą rozwiązaliśmy
zbyt późno i to opóźnienie miało nas kosztować życie. W tamtej chwili każdy
czuł się zaniepokojony tą zagadką i pragnął ją rozwiązać. "Ciekawe, gdzie
oni nas zabiorą, na wschód, czy na zachód. Jeżeli zabiorą nas na zachód, to
będzie to znak, że mówili prawdę."
Chłód zaczynał nas kąsać i od czasu do czasu ludzie wyskakiwali z wozów, żeby
się trochę rozgrzać marszem. Policja nie zwracała na to uwagi. Kiedy weszliśmy
do lasu, pozwolili nam chwilę odpocząć i załatwić naturalne potrzeby. Cały świat
był biały. Prószył śnieg. Dookoła była rozległa przestrzeń. Minęło wiele czasu,
odkąd ostatnio mieliśmy szansę cieszenia się pięknem świata. (...)
Wieczorem osiągnęliśmy Ujazd, ale tutaj cała nasza wiara została zachwiana.
Nagle zrozumieliśmy, że dookoła nas byli przebrani i ukryci strażnicy. Poczucie
wolności które czuliśmy w drodze, znikło jak za machnięciem ręki. Nasze serca
zaczynały walić ze strachu, a nasze kolana drżały. Po obu stronach drogi pojawili
się Niemcy, którzy zaczęli popędzać woźniców krzykiem i przekleństwami. Ujazd
to węzeł kolejowy, obok którego była opuszczona i samotna wieś. Esesman z papierami
przekazał nas miejscowemu komendantowi.
Tutaj spotkaliśmy wielu Żydów ze wszystkich małych okolicznych miast. Oni mówili
nam tę samą historię: że byli zabierani do Eretz Izrael, jako wymiana z jeńcami
wojennymi. My z Opoczna, byliśmy ostatni, i wraz z naszym przybyciem zbiórka
się zakończyła. Zaczynaliśmy szukać ludzi z Przysuchy. Znalazłem moją siostrę
Brachę i jej męża.
Zapadł wieczór i nagle dookoła nas zobaczyliśmy liczne ogniska. Były to ogniska
ukrytych strażników, którzy pilnowali nas podczas gdy my staliśmy, jakby w ognistym
kręgu. Nastroje mięliśmy naprawdę ponure. Ognisty pierścień otaczał nas dookoła
i sprawiał, że czuliśmy się złapani w pułapkę. Odważny Jurek, który nie wyglądał
na Żyda, próbował uciekać. Usłyszeliśmy odgłosy wystrzałów. Pierwsza ofiara.
Załamaliśmy się całkowicie.
Następnego ranka usłyszeliśmy krzyki "Juden raus!" (Żydzi, ruszać
się!). Widzieliśmy Ukraińców i "Czarnych" - Niemców w czarnych mundurach.
Jeden z nas krzyczał: "To oddziały eksterminacyjne!"
Zaczęli ustawiać nas w piątki. Członkowie rodzin tłoczyli się razem, by nie
być rozdzielonym. Stąd byliśmy prowadzeni do dworca kolejowego. Jeden z oficerów
liczył piątki. Ktoś zdobył się na odwagę i spytał gdzie idziemy, padła odpowiedź
"Nach Deutschland!" (do Niemiec).
Od Ujazdu do linii kolejowej było pół godziny drogi. Kiedy opuściliśmy miasto,
był już jasny dzień. Niemcy stali w szeregu po prawej i lewej stronie. Na przedzie
maszerowali oficerowie z dokumentami, a po obu stronach byli esesmani. (...)
Oficerowie którzy szli na przedzie mięli pistolety. Esesmani trzymali "Schmeissery"
(karabiny półautomatyczne), a Ukraińcy mięli strzelby. Obecność Ukraińców bardzo
nas niepokoiła. Wiedzieliśmy, że oni zawsze byli używani do działań likwidacyjnych.
Każdy z nas próbował trzymać się z rodziną i przyjaciółmi. Nasza rodzina skupiona
była w dwu grupach, jedna obok drugiej; mój brata Moshe i ja w środku, a moje
siostry po bokach. Matka poprosiła Moshe, żeby spytał jednego z Niemców, gdzie
byliśmy zabierani. Moshe odmówił. Nie było o co pytać - mówił - pytanie nie
pomogłoby i nie zmieniło niczego.
Matka była zniecierpliwiona i sama spytała, "Mein Herr, Wo fahren wir?"
Z początku Niemiec nie odpowiadał, ale później niewątpliwie poczuł dla niej
litość i odpowiedział w jidisz - niemiecku, "Wein nicht, wein nichit, Mameshi,
mir fahren nach Deutschland" (Nie płacz, nie płacz, Mamuśka, idziemy do
Niemiec).
Każda tego rodzaju wiadomość roznosiła się jak na skrzydłach i była przekazywana
szeptem z szeregu do szeregu. Świeży szept słyszało się co chwilę. Ale wszystkie
szepty potwierdzały, że jechaliśmy do Niemiec, na zachód. Teraz zbliżaliśmy
się do linii kolejowej. Wszyscy ludzie z całego okręgu już tam byli, z mniejszych
i większych miast. Ludzie z Opoczna szli razem, łącznie z Rabinem i kobietę
należącą do jego rodziny. Pamiętaliśmy Rabina z długą białą brodą, ale teraz
on był bez brody. Została obcięta. Jeden z Esesmanów krzyczał na nas, żebyśmy
szli w piątkach i nie ociągali się. On szedł po drugiej stronie rowu i wykrzykiwał:
"Każdy, kto się będzie ociągał, zostanie zastrzelony na miejscu!"
Ludzie zaczęli się tłoczyć razem. Policjanci którzy szli z tyłu zaczynali okładać
ich batami. Tłok stawał się jeszcze większy. Ale wielu nie nadążało kroku i
wyłamywało się z piątek. Oficer SS noszący okulary przeskoczył przez rów, wszedł
pomiędzy rzędy, złapał rabina za rękę i krzyknął: "Ty psujesz szereg!"
Rabin upadł z przerażenia i wyczerpania. Inny wepchnął go nogą do rowu i opróżnił
do niego magazynek. To była druga ofiara od czasu kiedy opuściliśmy Opoczno.
Kobieta zaczęła płakać i zawodzić, więc zabił ją również.
Wkrótce nastąpiły następne morderstwa. To było straszne, widzieć martwego człowieka
leżącego na śniegu. Biel i krew były przerażające. (..) W końcu doszliśmy na
stację kolejową.
Oficerowie stali przed nami, a szeregowi żołnierze z tyłu. Stali i żartowali,
paląc papierosy wskazywali na nas palcami. Tymczasem robiło się coraz zimniej
i zaczynaliśmy tupać w miejscu, żeby się rozgrzać. Wielu członków żydowskiej
policji założyło swoje służbowe czapki. Oni wierzyli w potęgę czapki i mieli
nadzieję że ona im pomoże. Ktoś przysunął się do jednego z policjantów i powiedział:
"I co, ważniak z ciebie, pokaż, co możesz zrobić! Piłeś razem z nimi! Spytaj
ich, może tobie powiedzą gdzie naprawdę jedziemy."
Mężczyzna spuścił wzrok i nic nie odpowiedział. (...)
Nagle usłyszeliśmy przeciągły gwizd, ale on pochodził ze wschodu, zdecydowanie
ze wschodu. Jeszcze jeden gwizd i już mogliśmy usłyszeć turkot kół. Z pociągów
powychodzili Ukraińcy i Mongołowie. Otworzyli drzwi wagonów. (...)
Najpierw można było pomagać kobietom i zmęczonym wsiadać do wagonów, ale po
kilku chwilach zaczęły się przepychanki. Ludzie trzymali się paznokciami, żeby
ustać i utrzymać się na miejscu. Wagony wkrótce się przepełniły. Ukraińcy zaczęli
strzelać do ludzi w transporcie, którzy pchali się i próbowali skupić się razem
w strachu i obawie przed śmiercią. Kiedy każdy wagon się zapełniał, był zamykany
i ryglowany od zewnątrz.
Cała nasza rodzina robiła wszystko, by być razem i teraz pomagaliśmy sobie nawzajem
wchodzić na górę. Kiedy ja wszedłem, wagon był już w połowie zapełniony. Zapach
chloru chwytał za nozdrza. Ściany i podłoga były białe. To był jakiś środek
dezynfekujący. Od razu poczułem dziwną suchość i kwaśność w ustach i gardle.
Pragnienie zaczynało mnie męczyć. Instynktownie każdy próbował dosięgnąć okna,
gdzie było świeże powietrze z zewnątrz, ale okna już były zajęte. Stłoczyliśmy
się w pustym kącie i przywarliśmy do siebie. Z nami były moja siostra Bracha,
i jej rodzina. Drzwi naszego wagonu zamknięto i zostaliśmy odcięci. Głosy z
zewnątrz były coraz słabiej słyszalne. Ci, co stali obok okna informowali nas,
co dzieje się na zewnątrz. Każda drobnostka stawała się czymś ważnym i rzadkim.
"Maszynista napełnia zbiornik z wodą." "Niemiec poszedł."
"Niemiec przyszedł..."
Zanim weszliśmy do pociągu, i kiedy rozkazano nam zostawić nasze małe tobołki
obok szyn, wielu, którzy ukryli swoje pieniądze i kosztowności w tobołach, zaczynało
nerwowo je przeszukiwać, żeby coś uratować. Byli bici bezlitośnie. To nie były
zachęcające znaki naszej podróży do Eretz Izrael. Teraz ci, co stali obok okna
relacjonowali, że tamci oficerowie którzy trzymali wszystkie papiery, już poszli
i pozostali tylko Ukraińcy. Transport był gotowy do podróży.
Nie wiem, jak długo czekaliśmy w pociągu. Chwile były długie. Zanim pociąg ruszył,
był jeszcze jeden przerażający gwizd, który trwał dość długo. Nie, nie, to nie
był zwykły gwizd. On miał specjalne znaczenie. A to znaczenie było z pewnością
tak straszne jak sam dźwięk. Męczący gwizd, który doprowadzał cię do szaleństwa
i nigdy nie przestawał.
W końcu pociąg ruszył. Z minuty na minutę stawało się coraz goręcej. Jakiś płyn
zaczynał kapać jakby ze skondensowanej pary. Ludzie zaczynali rozpinać swoje
płaszcze, dając ujście gorącu i duchocie.
Robiło się coraz goręcej i sytuacja stawała się gorsza. Byliśmy półprzytomni.
Instynkt przeżycia zdawał się działać na własną rękę, bez jakiejkolwiek kontroli.
(...) Tu i tam można było zaobserwować oznaki obłąkania. Do dnia dzisiejszego
przechodzą mnie ciarki, kiedy przypominam sobie mężczyznę, który wykrzyczał
swoją spowiedź na łożu śmierci, i zadał straszne pytanie:
"Co ja robiłem przez całe moje życie? Co ja robiłem przez całe moje życie?
Kradłem, rabowałem, ukrywałem pieniądze. Stałem się bogatym. Niech będą przeklęte
pieniądze, które mam przy sobie... Co ja zrobię z tymi pieniędzmi! Idę na śmierć...
Idę na śmierć... Na moją śmierć, oto, gdzie idę."
(...) My wszyscy staliśmy płacząc, a ja drżącym głosem próbowałem uspokoić moją
matkę. Ojciec ciężko wzdychał. Moje młodsze siostry trzymały się matki i też
płakały. Ja stałem między ojcem i matka, z moim bratem Moshe. Spojrzałem na
jego twarz. Zobaczyłem na niej ciemną chmurę. Oczy miał pełne łez. Ale pomimo
tej ciężkiej sytuacji, ja widziałem, że obmyślał wszystkie możliwości, że już
coś planował. Drogi Moshe ze swoimi pomysłami. On nie stracił głowy nawet tutaj.
(...) Byliśmy w pociągu od wielu godzin. Byliśmy bardzo spragnieni. Nagle pociąg
zatrzymał się. W wagonie zapanował rozgardiasz.
"Dlaczego się zatrzymaliśmy? Dlaczego się zatrzymaliśmy?" zewsząd
padało pytanie. Ci, którzy stali przy oknie, odpowiadali, że pociąg zatrzymywał
się żeby nabrać wody. Słowo "woda" wzmogła jeszcze nasze pragnienie.
(...) Ludzie przy oknach krzyczeli i prosili o trochę wody. Na zewnątrz byli
Polacy, pracownicy kolejowi. Od czasu do czasu jeden z nich zbliżał się do wagonu,
podnosił z ziemi trochę śniegu, robił kulę, i krzyczał do tamtych przy oknie:
"Dajcie nam pieniądze, to damy wam śniegu"
Ktoś wyrzucił monetę, i kula śnieżna wleciała do wagonu. Ludzie ze wszystkich
części wagonu podchodzili kupować śnieg. Ręce z monetami powędrowały w stronę
okna. Z zewnątrz było słychać krzyki pracowników kolejowych: "Pieniądze,
dawajcie pieniądze!"
Wielu z nas miało pieniądze przy sobie. Inni zaczynali wyjmować je ze swoich
skrytek. Byli też i tacy, którzy nie mieli w ogóle pieniędzy. Szybko ustaliła
się cena stu złotych za kulę śniegu. Na początku śnieg dostawali ci, co za niego
płacili, ale po paru chwilach w całym wagonie zawrzało. Ludzie wyciągali ręce,
aby chwycić kilka topniejących płatków śniegu, jak topiący się człowiek wyciągający
ręce po pomoc. Każdy był spragniony, i ręce obijały się jedna o drugą. Każdy
wysuwał swój język i lizał kawałki śniegu, gdziekolwiek spadły.
Wszystko to miało miejsce przy pierwszym zatrzymaniu. Nagle usłyszeliśmy strzał
na świeżym powietrzu, i handel śniegiem zatrzymał się. My siedzieliśmy w odległym
kącie, i dlatego nie mieliśmy przywileju otrzymania tego "życiowego"
towaru. Moja ręka z banknotem sterczała na próżno. (...)
Aaron Carmi (Chmielnicki)
tłumaczenie - Andrzej Badowski
Pełny tekst po angielsku jest dostępny w Internecie pod adresem http://www.geocities.com/Paris/Rue/4017/opocz.htm
<Zabytki> <Historia> <Zdjęcia> <Gawęda> <Żydzi> <Legendy> <Linki> <Autorzy>